Istnieje wiele przedmiotów oraz zwyczajów, do których bardzo się przyzwyczajamy. Zazwyczaj z wiekiem ich przybywa. Darzymy je sentymentem, choć czasem nie mają większego albo żadnego praktycznego sensu…
Nabożeństwo Młodzieżowe
Wrocław, 20 maja 2010
Tekst: J 4, 19-24
Oddawanie Bogu czci w duchu i prawdzie,
czyli o roli kota w medytacji
19. Rzekła mu niewiasta: Panie, widzę, żeś prorok.
20. Ojcowie nasi na tej górze oddawali Bogu cześć; wy zaś mówicie, że w Jerozolimie jest miejsce, gdzie należy Bogu cześć oddawać.
21. Rzekł jej Jezus: Niewiasto, wierz mi, że nadchodzi godzina, kiedy ani na tej górze, ani w Jerozolimie nie będziecie oddawali czci Ojcu.
22. Wy czcicie to, czego nie znacie, my czcimy to, co znamy, bo zbawienie pochodzi od Żydów.
23. Lecz nadchodzi godzina i teraz jest, kiedy prawdziwi czciciele będą oddawali Ojcu cześć w duchu i w prawdzie; (…).
24. Bóg jest duchem, a ci, którzy mu cześć oddają, winni mu ją oddawać w duchu i w prawdzie.
Istnieje wiele przedmiotów oraz zwyczajów, do których bardzo się przyzwyczajamy. Zazwyczaj z wiekiem ich przybywa. Darzymy je sentymentem, choć czasem nie mają większego albo żadnego praktycznego sensu. Czasami zdarza się, że zupełnie już nie pamiętamy, jakie miało być ich znaczenie, ale i tak nie wyobrażamy sobie bez nich życia. Szczególnie wiele takich spraw kryje się pod określeniem tradycja.
Rzecz jasna tradycja pełni rolę niezwykle ważną. Cokolwiek byśmy o niej nie myśleli, nie jesteśmy w stanie bez niej funkcjonować. Jest ona nośnikiem uniwersalnych prawd, które pomagają nam odnaleźć się w świecie, wśród ludzi i ich wartości. To tradycja niezbędna. Bez niej nie funkcjonowałoby żadne społeczeństwo, żaden kościół, żaden zbór. Ale w pojęciu tradycja, mieści się też sporo elementów, które nie wiadomo czemu mają służyć. Są bo były. Mało kto je rozumie, mało komu są potrzebne ale są. Bo mają być, bo zawsze były, bo nikt nie zapytał dlaczego są.
W Wigilijny Wieczór wielu naszych rodaków wpycha pod obrus siano. W mieście, gdzie jest oczywisty problem ze zdobyciem siana, z pomocą przychodzą gazety i dołączają garstkę do świątecznego wydania. Po co to siano? Jak to po co? Przecież taki zwyczaj. To ma przynieść szczęście, czy coś… A zresztą, co za pytanie, tak zawsze było i koniec.
Ledwo uporamy się z sianem, już zbliża się Wielkanoc, więc trzeba upiec zajączka czy baranka, nasi przyjaciele z kościoła katolickiego pobiegną poświęcić pokarmy, a potem wszyscy ekumenicznie będziemy polewać się w śmigus dyngus. Po co? Jak to, po co? Przecież tak było zawsze.
Oczywiście to nie tylko nasz, rodzimy problem. Bardzo modny pisarz brazylijski Paulo Coelho w książce „Być jak płynąca rzeka” przytoczył pochodzącą z Japonii opowieść pt. O roli kota w medytacji.
Otóż wielki buddyjski mistrz zen, przełożony klasztoru Maju Kagi, miał kota, który był jego oczkiem w głowie. Dlatego podczas lekcji medytacji zawsze trzymał go przy sobie, by w pełni cieszyć się jego towarzystwem. Pewnego ranka starego już mistrza znaleziono martwego. Miejsce po nim zajął więc najbardziej doświadczony uczeń.
– A co zrobimy z kotem? – zapytali mnisi.
Przez wzgląd na pamięć po zmarłym mistrzu nowy przełożony pozwolił, aby kot był obecny na zajęciach z buddyjskiego zen. Podróżujący po okolicy mnisi z sąsiednich klasztorów dowiedzieli się, że w jednej z najsłynniejszych świątyń w lekcjach medytacji uczestniczy kot. Wiadomość szybko się rozeszła.
Minęło wiele lat. Kot zdechł, ale uczniom klasztoru tak bardzo go brakowało, że znaleźli sobie innego. Z czasem także w innych świątyniach wprowadzono koty na zajęcia z medytacji. Wiara, że to właśnie one są prawdziwym powodem sławy i wysokiego poziomu nauczania w Maju Kagi, przyćmiła pamięć o starym mistrzu, wspaniałym nauczycielu.
Odeszło stare pokolenie i zaczęły pojawiać się traktaty na temat roli kota w medytacji zen. Pewien profesor uniwersytecki ukuł tezę, że zwierzęta z rodziny kotowatych sprzyjają koncentracji i eliminują negatywną energię. Tak więc w ciągu jednego stulecia kot został uznany na tym obszarze za najważniejszy element w buddyjskiej medytacji zen.
Wreszcie pojawił się mistrz, który miał alergię na sierść, i zrezygnował z obecności kota podczas zajęć z uczniami. Spotkał się z niechęcią, ale nie wycofał się. Był świetnym nauczycielem, więc uczniowie osiągali podobne wyniki, pomimo nieobecności kota.
Klasztory, otwarte na nowe idee i zmęczone ciągłym karmieniem kotów, powoli rezygnowały z obecności zwierząt na zajęciach. W ciągu następnych dwudziestu lat pojawiły się nowe, rewolucyjne idee w rodzaju medytacja bez kota lub jak znaleźć równowagę w świecie zen bez pomocy zwierząt, dzięki sile własnego umysłu.
Minął kolejny wiek i na całym obszarze kot został zupełnie wyparty z rytuału medytacji zen. Musiało jednak minąć dwieście lat, by wszystko powróciło do czasów „sprzed kota”, ponieważ przez cały ten czas nikt nie zadał sobie pytania, do czego potrzebny jest kot?
Bardzo sympatyczna historia, prowadząca jednak do pytanie, którego niełatwo się pozbyć. Czy w naszych przyzwyczajeniach i naszej religijności, nie tkwią czasem – i to w najlepsze – jakieś przysłowiowe „koty”. A może lepiej byłoby nie pytać czy tkwią, ale ile ich jest? To nic, że nie są do niczego potrzebne, ale są. Istnieją. Mają się dobrze, bo kiedyś powiedziano nam, że „koty” są potrzebne aby wszystko dobrze funkcjonowało.
Jednego kota zdemaskował sam Jezus w historii, którą czytaliśmy na początku: Niewiasto, wierz mi, że nadchodzi godzina, kiedy ani na tej górze, ani w Jerozolimie nie będziecie oddawali czci Ojcu. (Bo) prawdziwi czciciele będą oddawali Ojcu cześć w duchu i w prawdzie…
W ludzkiej religijności, łącznie z chrześcijaństwem, niemal od zawsze tkwiło przekonanie, że są na świecie miejsca, w których Bóg szczególnie człowieka wysłuchuje. W których Bóg wręcz zamieszkuje. Często więc prześcigano się w udowadnianiu, które miejsce jest bardziej święte, w którym miejscu Bóg lepiej słyszy, gdzie trzeba się udać by mieć szansę cokolwiek od Boga wyprosić.
Z taką sytuacją właśnie spotkał się Jezus. Jedni twierdzili, że Bogu należy oddawać cześć tylko na górze inni, że tylko w świątyni. Boga nikt o zdanie nie zapytał, ponieważ dla jednych od zawsze święta była góra, dla innych świątynia. Z tradycją się przecież nie dyskutuje.
W czasach Starego Testamentu tego rodzaju tradycje miały głęboki sens. Bóg bowiem objawiał się ludziom poprzez kapłanów i proroków, a symbolem oddzielenia Boga i ludzi, sacrum od profanum, była gruba zasłona w świątyni, za którą, tylko od czasu do czasu, mógł wejść najwyższy kapłan.
W czasie ukrzyżowania Jezusa, ta zasłona została jednak rozerwana. Przestała istnieć. Było to nie tylko symboliczne wydarzenie, ale przede wszystkim rewolucyjne. Rozerwana zasłona świątynna oznaczała bowiem, że od tamtej chwili osobisty kontakt z Bogiem przestał być zarezerwowany dla najwyższych kapłanów, ale stał się dostępny dla każdego człowieka.
Ten fakt prawdopodobnie zapowiedział Jezus w słowach: że nadchodzi godzina, kiedy ani na tej górze, ani w Jerozolimie nie będziecie oddawali czci Ojcu. (Bo) prawdziwi czciciele będą oddawali Ojcu cześć w duchu i w prawdzie…
Kiedy więc powstał kościół chrześcijański nie był już on związany ze świątynią, ani żadnym innym miejscem świętym. Przynajmniej chwilowo. Zresztą sam kościół, jako budynek, także nie miał się stawać świątynią. Kościół nie miał być mieszkaniem Boga. Bo kościół to ludzie. A konkretniej: społeczność wierzących, której głową jest Jezus Chrystus.
Kościół jest więc tam gdzie ludzie, oddający cześć Bogu w duchu i prawdzie. Mówiąc wprost: kościół, w nowotestamentowym rozumieniu, to nie mury i budynki, ale ludzie.
Oczywiście jest rzeczą naturalną, że ludzie przeznaczają szczególne obiekty, na miejsca gdzie się mogą spotykać, modlić się, słuchać Bożego Słowa. Nazywają je też kościołami. Nie należy jednak zapominać, że budynek potocznie zwany kościołem, staje się kościołem w biblijnym znaczeniu, dopiero i tylko wtedy, gdy znajdują się w nim ludzie wierzący.
Rzecz jasna, że kościół jako budynek, stanowi dla zboru niezwykłą wartość. To tu mają miejsce najważniejsze wydarzenia w naszym życiu. Tu się modlimy, tu chrzcimy, tu ślubujemy wierność małżeńską, tu opłakujemy zmarłych… Tu przeplatają się nasze największe radości i największe smutki…
To miejsce jest nam potrzebne, ale absolutnie nie jest jakimkolwiek warunkiem wysłuchania modlitwy czy wartości nabożeństwa. Bo moglibyśmy mieć najpiękniejszy kościół, moglibyśmy organizować zapierające dech w piersiach uroczystości czy ceremonie religijne, ale bez wiary wyznawanej w duchu i prawdzie, nie byłoby tu kościoła. Kościół stałby się wtedy owym przysłowiowym „kotem”, który by istniał, ale po co? Bo tak było zawsze…?
Do społeczności z Bogiem nie potrzebujemy świętych miejsc, nie potrzebujemy świętych obrazów, bogatych ołtarzy i efektownych wnętrz. To sprawa oczywista. Potrzebujemy wiary, potrzebujemy prawdy oraz ludzi, którzy pomogą nam wzrastać, i którym my, być może, będziemy mogli pomóc. Po prostu: potrzebujemy kościoła.
Zawsze też będą nam towarzyszyć symbole, które darzyć będziemy szacunkiem i sentymentem, bo porządkują nasz świat i dają poczucie bezpieczeństwa. Takim symbolem jest krzyż, takim symbolem są również zapalone świece na ołtarzu…
Bywają tez gesty, do których bywamy przyzwyczajeni. Ktoś np. modli się ze złożonymi rękami, ktoś woli mieć ręce rozpostarte, a ktoś uniesione. Ktoś woli modlić się cicho własnymi słowami, inny woli się modlić głośno i spontanicznie, Wiele zależy od tradycji, jaką dany zbór czy kościół reprezentuje.
Ale gdyby ktoś powiedział, że są to gesty, postawy czy symbole niezbędne by nasza społeczność miała wartość w oczach Boga, by nasze modlitwy były przez niego wysłuchane – to musimy bardzo uważać, żebyśmy z symboli, które mają znaczenie, nie uczynili sobie „kotów”, które ktoś uznał za niezbędne i nadał im znaczenie, jakiego nigdy mieć nie miały…
Takie koty, mają bowiem to do siebie, że istnieją często długie lata,, bo nikomu do głowy nie przyjdzie, by zadać pytanie do czego potrzebny jest ten „kot”.
ks. Marcin Orawski
comment closed